MICHAŁ BANASZAK
kl. III ang. A

   

Dzień Wigilii Bożego Narodzenia jest zawsze dniem szczególnym, zarówno dla ludzi wierzących, jak i niewierzących. Tak myślałem już od wczesnego popołudnia, kiedy zaczęło zmierzchać. Moja rodzina zajęta była różnymi sprawami: ja i brat sprzątaliśmy pokój, a mama przygotowywała kolację. Tata był w swoim pokoju, pewnie pakował prezenty. Wigilia, to miłe spotkanie w rodzinnym gronie, tradycyjna kolacja. To czas refleksji i zadumy, czas okazania miłości drugiemu człowiekowi.
***
    Polski żołnierz w Iraku również myślał o wigilijnej wieczerzy, choć tam, wokół niego, było ciepło i świeciło słońce. Bardzo pragnął, by ten wieczór był spokojny. Był w nim niepokój, bo przecież niedawno zginął polski oficer. Żołnierz myślał o swoich bliskich, do których miał wrócić za kilkanaście dni.
***
    Mama zakończyła przygotowania do kolacji. Zawołała mnie i brata, byśmy przenieśli potrawy na wigilijny stół. Na jego środku leżał biały opłatek. Łamanie się opłatkiem jest pięknym gestem pojednania i przebaczenia. Tradycyjnie przygotowaliśmy jedno nakrycie więcej dla niespodziewanego gościa, dla kogoś w potrzebie. Pomyślałem sobie, czy tak naprawdę gotowi jesteśmy na przyjęcie kogoś potrzebującego pomocy?
***
    Zadumę żołnierza przerwał głośny huk. Rozległy się strzały, ktoś atakował polski obóz. Dowódcy wydawali rozkazy. Żołnierz padł na ziemię i zajął wskazane stanowisko. Otworzył ogień w kierunku napastników. Nie mógł już myśleć o Wigilii. Był w nim żal, że ktoś strzela do niego, a on przecież przyjechał tutaj z najlepszymi intencjami.
Był przekonany, że pomoże przywrócić ład i porządek, bezpieczeństwo ludności. Nie mógł zrozumieć, skąd ta niewdzięczność
.
***
   Przełamaliśmy się wszyscy opłatkiem, złożyliśmy sobie życzenia i przystąpiliśmy do wieczerzy. Kolacja, jak zwykle, smakowała bardzo. W radiu chór śpiewał kolędy. Byliśmy szczęśliwi.
Nasz spokój zakłóciła rozmowa o wielu ludziach opuszczonych i samotnych, którym nikt nie przychodzi z pomocą.
Czy na ich los jesteśmy dostatecznie wrażliwi?
***
    Polski żołnierz poczuł nagle ból w brzuchu. Nie mógł już strzelać. Wszystko wokół znalazło się za mgłą. Podbiegli do niego koledzy i na noszach ewakuowali go poza linię ognia. Przez głowę żołnierza przemknęła myśl o dzisiejszej Wigilii.
***
    Po wigilijnej kolacji spod choinki zabraliśmy prezenty. Ja, jako najmłodszy otrzymałem ich najwięcej.
    Moją radość znów jednak zakłóciła myśl o ludziach, którzy w tej chwili cierpią w samotności, zamiast cieszyć się z bliskimi; którzy głodują, zamiast raczyć się obfitą kolacją; którzy umierają, zamiast w nadziei oczekiwać następnego dnia.

***
   Niestety, nawet w taki dzień jak dzisiaj, marzenia wielu ludzi nie spełniają się, lecz bezpowrotnie odchodzą.

 

                                                          

KAROLINA JANKOWIAK
III ang. A



To miała być zwyczajna Wigilia, taka, jak co roku. Mieszkanie lśniło czystością, prezenty były zapakowane, na stole leżał opłatek, a pod obrusem szeleściło siano. Nasze dzieci, Gosia i Rafał, ubierały choinkę, podczas gdy mój mąż Marek jak zwykle siedział wygodnie w fotelu, czytał gazetę i co chwilę pokrzykiwał: „Długo jeszcze?”. Cóż, nawet w Wigilię nie potrafi mówić po ludzku.
Kończyłam przygotowywanie wieczerzy. Biegłam właśnie z karpiem, który wymknął się spod młotka i skakał po podłodze, gdy nagle...ktoś zadzwonił do drzwi.
Nikogo się nie spodziewałam. A już najmniej nieoczekiwanego gościa, który stanął na progu mieszkania. W ręku trzymał ogromną walizę, cały drżał z zimna.
- Bardzo państwa przepraszam – odezwał się, cicho szczękając zębami – Jestem tu przejazdem i uciekł mi autobus, a następny mam za trzy godziny. Czy mogę ogrzać się u was przez chwilę? Na dworze jest strasznie zimno, a ja nie znam tu nikogo.
Bezczelny! Nachodzi ludzi akurat w Wigilię!
Jesteśmy jednak rodziną dobrze wychowaną, więc go nie pogoniliśmy. Brzydzimy się brakiem szacunku, nietolerancją, przemocą i nie przeklinamy przy dzieciach (klnę tylko przy mężu). Wiedziałam, że jeśli zamknęłabym mu drzwi przed nosem, to uważałabym się za głupią babę bez serca. Dlatego musiałam zaprosić go do domu.
- Chyba trafiłem na odpowiedni moment, co? Wprost uwielbiam pierogi z kapustą – mruknął nieznajomy i poklepał się po brzuchu.
Markowi mało oczy z orbit nie wyszły, a dzieci jeszcze głośniej zaczęły chichotać. No cóż, przecież jest Wigilia, a my, osoby kulturalne, nie wyrzucimy go z domu.
Gość w mig pochłonął efekty mojej kuchennej pracy. Dziś chyba naprawdę będziemy musieli pościć!
Jakby tego jeszcze było mało, nagle odezwał się karp, o którym w całym zamieszaniu wszyscy zapomnieli. Ryba rozłożyła się na kanapie, z gracją podpierając się płetwą. Wytrzeszczyła oczy i roześmiała się bezzębnymi ustami.
- No, co jesteście tacy przerażeni?! Nie bójcie się, przecież was nie zjem. A że dziś Wigilia, to mogę sobie trochę pogadać, no nie?
- Ludzie, ale cyrk – dalej sepleniła ryba – myślicie tylko o tym, aby na święta jeść do upadłego. Człowiekowi w potrzebie żałujecie każdego okruszka. Najchętniej wyrzucilibyście go za drzwi, żeby nie pobrudził wam dywanu. Żadnej tolerancji, żadnego szacunku dla tradycji!
- Co ty wygadujesz? Przecież właśnie tradycyjnie chcieliśmy cię zjeść! Cała rodzina cię uwielbia!
- Pewnie, w szczególności, gdy jestem gorąca i chrupiąca. Każdy lubi dobrze zjeść, nieprawdaż? A podzielić się z innym – już nie tak bardzo. Drugi człowiek to dla was wróg lub natręt. Wy, przecież jesteście tacy zapracowani i zmęczeni. Świąteczne tradycje przestrzegacie tylko wtedy, kiedy jest to dla was wygodne.
- Przypomnę wam jeszcze, że dziś Wigilia – ciągnął karp – dzień cudów. Nie wierzycie? Przedstawiam wam więc świętego Mikołaja, legendarnego rozdawcę prezentów.
Ryba szerokim gestem wskazała płetwą na żarłocznego mężczyznę.
- Przybyłem do waszego miasta incognito – wyjaśnił Mikołaj – aby przekonać się, jak ludzie traktują niespodziewanego gościa. Wizyta w przebraniu to stary numer, ale zawsze skuteczny. Ludzie nigdy mnie nie rozpoznają, a dzieci bardziej wierzą w Batmana lub Supermena niż w świętego Mikołaja. Jednak ja nim jestem naprawdę.
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Mikołaj stanął przed nami w swoim czerwonym kubraczku.
- Od wielu godzin włóczyłem się po okolicy i nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Dopiero wy przyjęliście mnie do siebie. Nie jesteście w pełni dobrzy i bezinteresowni, ale cóż, życie to nie bajka. Pewnie jeszcze długo bym szukał kogoś lepszego od was, jest już dość późno i nie chce mi się chodzić po nocy.
Wyciągnął na środek pokoju swoją wielka walizkę. – W nagrodę za to, że poczęstowaliście nieznajomego ciepłym posiłkiem, dostaniecie prezenty. Są tu – w walizce. Tyle wam się nie należy, ale nie mam ochoty dźwigać tego całego ekwipunku z powrotem. Będę już leciał, bo w Laponii czekają na mnie z wieczerzą. Na razie żegnam, do zobaczenia!
Niespodziewanie wystrzelił do góry jak rakieta, okrążył żyrandol i śmignął przez komin. Tyle go widzieliśmy!
Po chwili stania w kompletnym bezruchu, cała rodzina rzuciła się na walizę jak szalona, piszcząc i krzycząc z podekscytowania. Dzieci szczypały się, próbując szybciej sięgnąć do zamka, Marek kuchennym nożem rozcinał pokrywę walizki, a ja przeciskałam się przez nich wszystkich, aby dopchać się do zawartości wspaniałego kufra.
Walka była niezwykle zacięta. Walizę prawie rozerwaliśmy na strzępy. Mój kochany mąż pokroił nożem elegancki żakiet, futro z norek i torebkę z krokodylej skóry, które z pewnością były przeznaczone dla mnie. Dzieci tak mocno wyrywały sobie lalki, misie i samochody, że została z nich góra połamanych nóżek, rączek i kółek. Nawet upominki dla Marka – cyfrowy aparat fotograficzny i laptop – nie przetrwały naszej akcji. Wściekła rozwaliłam je tłuczkiem do mięsa, za to, że zniszczył moje kreacje. Z prezentów od Mikołaja zostały żałosne odpadki. Tak to jest, gdy każdy chce mieć wszystko dla siebie – wtedy często dostaje figę z makiem. Tyle różnych cudeniek się zmarnowało. Aż chciało mi się płakać....Tylko ryba się śmiała.
- Ludzie, wy zawsze chcecie mieć jak najwięcej dla siebie. O innych natomiast wcale nie myślicie. Nawet w Wigilię, w dzień cudów, który zdarza się przecież jeden raz w roku.


                                                            
       
DAGMARA GAJ
III niem. A




21 grudnia 2007, godz.18.00
 Matylda nie lubiła świąt. Może dawniej, jeszcze jako dziewczynka, cieszyła się z choinki, otrzymywanych prezentów i tych wszystkich rzeczy, z których zwykły się cieszyć małe dzieci… Ale nie teraz. Dziś Wigilia kojarzy jej się wyłącznie z tą rozdzierającą świadomością, ze strasznym wspomnieniem tamtych dni… Gdyby mogła cofnąć czas, nie wahałaby się ani sekundy. Nie pozwoliłaby mu wtedy jechać po tę choinkę. Zostałby w domu i życie potoczyłoby się inaczej. Nic się już jednak nie zmieni. Czas przecież nie stanie w miejscu, choćby nawet ona nie wiadomo jak bardzo tego pragnęła.
Pogrążona w tych bolesnych myślach Matylda weszła na klatkę schodową. Machinalnie sięgnęła ręką do włącznika. Schody oblało na ułamek sekundy jasne światło, wnet jednak usłyszała głośny syk i zapanowała ciemność. Spojrzała w górę. W słabej poświacie ulicznej latarni ujrzała smętną, ogołoconą z klosza żarówkę.
- Jasny gwint – zezłościła się – znów przepalona. Zaczęła powoli i po omacku wspinać się na swoje trzecie piętro, licząc dłuższe odstępy między schodami. Mieszkała w tym bloku od dwóch lat, jednak zorientowanie się w sytuacji przychodziło jej z niemałym trudem. Doszedłszy na miejsce, zaczęła szperać w torebce w poszukiwaniu kluczy. Nie było to łatwe zadanie, zważywszy na jej obecną sytuację, lecz wkrótce z ulgą wyczuła pod palcami chłód metalu. Dłuższą chwilę usiłowała wsadzić klucz do zamka – bezskutecznie. Wtem usłyszała jakieś kroki, a drzwi gwałtownie się otworzyły.
Ukazał się jej oczom dość wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna w szlafroku. Niestety, na pierwszy rzut oka widać było, że nie ma on przyjaznych zamiarów.
- Czego pani się tu dobija? Już człowiek nie może nawet spokojnie wziąć prysznica, bo jakieś baby włamują mu się do mieszkania!. Oślepła pani, czy co?
Osłupiała Matylda zaczęła z wolna dochodzić do siebie.
- Co pan robi w moim domu?
- W pani domu? Nie no, to już jest bezczelność. Proszę łaskawie przyjąć do wiadomości, iż zajmuję ten lokal osiem miesięcy i proszę nie nachodzić mnie więcej. W przeciwnym razie zmuszony będę wezwać policję. Żegnam.
To mówiąc, zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Światło płynące z mieszkania na moment padło na przeciwległe drzwi i dziewczyna spostrzegła tabliczkę z napisem „6”. Znajdowała się więc piętro pod swoim mieszkaniem. Już chciała zadzwonić i przeprosić za pomyłkę, gdy doleciały ją niewyraźne komentarze, zapewne pod jej adresem. Wstrzymała się.
- Głupek – pomyślała – każdemu mogło się przydarzyć. Nie mam przecież noktowizora w oczach.
Wspięła się już tym razem na dobre piętro i bez trudu otworzyła drzwi.
Wyczerpana ciężkim dniem i nieprzyjemną sytuacją z sąsiadem postanowiła się wykąpać i iść spać. Już prawie na pół spała, gdy na równe nogi postawił ją głośny odgłos trąbki. Przerażona, nie wiedziała, co się dzieje. Nasłuchując chwilę, doszła do wniosku, że dźwięki dochodzą z mieszkania pod nią. Nie namyślając się wiele, narzuciła szlafrok i poczęła schodzić do sąsiada.
Z furią nacisnęła dzwonek. Facet stanął na progu z feralnym instrumentem w dłoni. Wściekła Matylda wygarnęła mu, co sądzi o nocnym graniu na trąbkach i ciągnęłaby pewnie dłużej swój, pełen niewybrednych epitetów, wywód, gdyby nie sarkastyczne stwierdzenie sąsiada, że to jeszcze nie północ. Oburzona jego bezczelnością, odwróciła się na pięcie i bez słowa weszła na górę. Długo jeszcze nie mogła zasnąć, myśląc o tym zdarzeniu. W końcu w pokoju zapanowała cisza, a dziewczyna zapadła w głęboki sen.

 
22 grudnia 2007
Dzwonek budzika postawił Matyldę na nogi o 8:00. Nic dziwnego, że nastawiła go na nieodpowiednią godzinę, skoro pół nocy zżymała się na nieodpowiedzialnych ludzi, nie potrafiących żyć w zgodzie z innymi. Ubrała się pospiesznie i pobiegła do pracy.
- Znów mi się dostanie – pomyślała – to już drugi raz w tym tygodniu. Z przebłyskiem humoru stwierdziła, że szef powinien się już był dawno uodpornić. W biurze jednak nie było już jej tak wesoło. Kierownik był w wyjątkowo podłym nastroju i musiał wyładować się na kimś za całe zło tego świata. Padło na nią i, chcąc nie chcąc, zmuszona była do odgrywania roli pokornego kozła ofiarnego. Przyrzekając sobie w duszy, że od jutra zacznie szukać nowej pracy, Matylda zabrała się do wypełniania faktur. Szło jej opornie, zwłaszcza, iż rano nie miała czasu na zjedzenie śniadania. Żmudnie wpisując cyferkę za cyferką, zatopiła się rozmyślaniach.
Zbliżały się święta. Wypadałoby zrobić małe zakupy z tej okazji. Tylko… po co? Czy warto dla jednej osoby tak się starać? Prawdę mówiąc, Matylda nie miała do kogo iść w ten dzień. Rodzice dawno nie żyli, przyjaciółek nie miała. Były jeszcze koleżanki z pracy, ale nie wypada narzucać im się swoją osobą. Z sąsiadami nie utrzymuje kontaktów, poza oczywiście zdawkowym „dzień dobry” i „do widzenia”. Zresztą, nie wszystkich nawet zna. O, choćby na przykład ten typ spod czwórki. Nie miała pojęcia o jego istnieniu. Sam wspomniał, że mieszka tam dopiero od ośmiu miesięcy, a ten czas właśnie był dla Matyldy najgorętszym okresem w pracy. Najwidoczniej nie zwróciła uwagi na fakt, iż do pustego mieszkania po sympatycznej pani Domańskiej ktoś się wprowadził. Na samą myśl o wczorajszym spotkaniu dziewczynę ogarnęła wściekłość, więc postanowiła z powrotem skupić się na pracy. Nie na długo jednak. Mimochodem spojrzała przez okno. Biały puch przykrywał okolicę śnieżną czapą, sklepowe wystawy migotały światełkami i zachęcały przechodniów do zakupów. Słowem – wszędzie czuło się święta. Na ulicy spacerowali zakochani, trzymając się za ręce. Tylko ona nie miała istoty, do której można się przytulić w mroźny, zimowy poranek.
I znów wróciła ta chwila…Był to 22 grudnia 2002 r., czyli dokładnie pięć lat temu. Dzień zapowiadał się pogodnie i słonecznie. Matylda wstała rześka i wypoczęta. Jej narzeczony, Marek, właśnie robił śniadanie, pogwizdując wesoło. Zjedli kanapki, wypili kawę i Matylda zaproponowała, żeby pojechać wreszcie kupić choinkę. W istocie – czas był najwyższy. Wszystko było zapięte na ostatni guzik, brakowało tylko ozdobionego, wigilijnego drzewka. Marek droczył się chwilę, a potem wziął kluczyki do samochodu i wyszedł z domu. Przed autem pomachał jej, przesłał całusa i odjechał. Moment, który nastąpił później był największym koszmarem w jej życiu. Stojąc w oknie, doskonale widziała, jak samochód ukochanego wpada w poślizg na zakręcie, a jednocześnie z drugiej strony ulicy wyjeżdża biała ciężarówka…Nogi miała jak z waty. Tego, co czuła, nie da się opisać słowami. Niewiele z tego pamięta. Tylko powstałe zbiegowisko, policjantów i sanitariuszy, wynoszących kierowcę… A potem zeznania, pogrzeb, ta pustka, wszystkie samotne dni i noce…
Matylda wróciła do rzeczywistości. Poczuła, że ma łzy w oczach, otarła je więc szybko, by nikt nie zauważył. Zorientowała się, że jest już późno, posprzątała dokumenty i wyszła. Owiał ją mroźny, grudniowy wiatr. Dla uspokojenia nerwów postanowiła przejść się jeszcze po pobliskim parku. Zatopiona w myślach uświadomiła sobie nagle, że coś w krzakach cichutko popiskuje. Przestraszona, chciała się wycofać, ale dźwięki te nie należały do groźnych. Rozejrzała się. Wokół nie było nikogo, kto mógłby udzielić jej ewentualnego wsparcia. Na palcach zbliżyła się do zarośli. Serce podeszło jej do gardła. Ostrożnie rozsunęła gałęzie i… całe napięcie wyparowało z niej od razu. Na śniegu leżało maleńkie, brązowe i przerażone zwierzątko. Kuląc się z zimna, popiskiwało żałośnie.
- A więc ty także nie masz co ze sobą zrobić, tak?
Matylda, najdelikatniej jak tylko potrafiła, wzięła pieska na ręce i otuliła płaszczem. Szybkim krokiem zaczęła iść w stronę domu, czując drżenie małej kuleczki. W mieszkaniu ostrożnie owinęła stworzonko ręcznikiem, ułożyła w fotelu i poszła do kuchni. W lodówce znalazła niskoprocentowe mleko. Rozcieńczyła je, podgrzała i przelała na płaski spodeczek do filiżanki. Zaniosła do pokoju. Widać było, że piesek jest w nieco lepszym stanie niż dziesięć minut temu. Obawiała się, że nie umie on jeszcze pić samodzielnie. Widocznie jednak był tak głodny, że wysunął różowy języczek i zaczął nieporadnie chłeptać mleko. Po czym zasnął. Matylda przyjrzała mu się uważnie. Wyglądał na kundelka, chociaż nie mieściło jej się w głowie, jak ktoś mógł porzucić takie słodkie zwierzątko. Cichutko wstała i podeszła do pawlacza. Wysunęła z niego spory kosz i dwa niewielkie, ciepłe kocyki. Położyła to wszystko na stole. Mleka w lodówce zostało niewiele. Trzeba by pójść do sklepu. Narzuciła płaszcz na ramiona, wzięła portmonetkę i szybko wyszła z domu.
Analizowała właśnie, co ma zrobić z ową nieszczęsną niespodzianką, gdy straciła równowagę. Sekundę później leżała na oblodzonym chodniku, przykrytym dla niepoznaki cienką warstwą śniegu i czuła rwący ból w nodze. Spróbowała się podnieść. Wrzasnęła i opadła z powrotem na ziemię. Ogarnął ją paniczny strach. Ulice o tej porze świeciły pustkami, a przecież nietrudno natknąć się na jakiegoś zboczeńca. Usłyszała kroki. W panice spojrzała w tamtą stronę… Oczywiście, szedł nikt inny, jak jej upiorny sąsiad spod czwórki. Ramieniem obejmował jakąś długonogą blond – piękność. W tejże chwili ją zauważył. Spojrzał zdziwiony, a potem jadowicie spytał:
- Co, dzisiaj psujemy humor przechodniom, tak?
Matylda chciała odpowiedzieć, ale z jej ust wydobył się tylko syk bólu, gdyż nieopatrznie poruszyła nogą. Sąsiad przestał się uśmiechać. Na jego twarzy pojawił się cień niepokoju.
- Co się pani stało?
Dziewczyna, chowając dumę do kieszeni, jęknęła:
- Chyba złamałam nogę.
- Niech to szlag. Jedziemy na pogotowie. Może pani wstać?
Matylda westchnęła i pokręciła przecząco głową. Sąsiad zmarszczył brwi i odszedł do dziewczyny. Szepnął jej kilka słów i dał klucze. Blondynka skierowała się w stronę klatki, a on wrócił do Matyldy i uniósł ją z łatwością na rękach.
W ambulatorium chirurgicznym okazało się, że jest to skomplikowane złamanie i to w dwóch miejscach. Matylda mdlała z bólu przy nastawianiu. W końcu gips został założony, a ona miała chwilę odpocząć w szpitalnej sali po silnych środkach przeciwbólowych. Po godzinie doszła do siebie, a lekarz wyraził zgodę na opuszczenie szpitala. Biedaczka usiłowała właśnie o dwóch kulach przejść przez niebotycznie wysoki próg i byłaby upadła ponownie, gdy czyjeś silne ramię podtrzymało ją, a następnie pomogło uporać się z progiem. Spojrzała z wdzięcznością i ujrzała twarz sąsiada.
- Proszę na prawo, podwiozę panią – rzekł tonem, nie znoszącym sprzeciwu.
Matylda posłusznie pokuśtykała w stronę czerwonej corsy. Gdy znaleźli się w aucie, przełamała się i rzekła:
- Nawet nie zdążyłam panu podziękować. Kosztowało to pana tyle zachodu.
- Nie ma o czym mówić. A w ogóle, to mam na imię Paweł. – uśmiechnął się.
- Matylda. Jeszcze raz dziękuję.
Pomógł jej wejść do mieszkania, zrobił herbatę i zszedł do siebie. Matylda spojrzała na pieska. Spał w najlepsze. Dostrzegła przy okazji niewielką łatkę na jego nosku.
- Będziesz się wabił Ciapek – zdecydowała sennie.
Pomyślała jeszcze, że ten sąsiad jest całkiem sympatyczny i zapadła w błogi sen.
 
23 grudnia 2007
Matylda obudziła się dość wcześnie. Jasne promienie wpadały przez okno. Spojrzała na zalany słońcem pokój i rozważała możliwość zrobienia śniadania. W tym momencie jednak usłyszała na raz dwa odgłosy. Jednym z pewnością był dzwonek do drzwi, drugi pochodził od głodnego, wyspanego i radosnego szczeniaczka. Dziewczyna zwlokła się z łóżka i poszła otworzyć. Ujrzała promienną twarz sąsiada, dźwigającego jakieś siatki. Zdziwiona spytała:
- Co to?
- Śniadanko. Bułeczki, serek, wędlinka, pomarańcze i mleczko dla pieska.
Matylda stała w osłupieniu, gdy tymczasem sąsiad ciągnął dalej:
- Widziałem go wczoraj. Uroczy.
- Ależ pan się fatygował, naprawdę, brak mi słów. Ile to kosztowało? Zaraz panu oddam pieniądze.
- Nie ma problemu - kiedyś postawisz mi kawę. I nie pan – Paweł jestem. Aaa, zapomniałbym. Mam także coś na osłodę życia.
To mówiąc, wyjął zza pleców drugą rękę, gdzie trzymał bombonierę i wielki bukiet kwiatów.
Przeszli do kuchni, miło gawędząc. Okazało się, że mają wiele wspólnych tematów – lubią te same książki, te same filmy, gustują w podobnych potrawach… Na pożegnanie Matylda rzekła jeszcze:
- Przepraszam za tamto najście. Myślałam, że to moje piętro.
- Ja też przepraszam. Zachowałem się jak idiota. Wybaczysz mi?
Matylda uśmiechnęła się.
- Pięknie wyglądasz, kiedy się uśmiechasz.
- Nie przesadzaj. To jak, zgoda?
- Zgoda.
Wyszedł.
- Czemu ja go tak nie lubiłam? Przecież on jest cudowny!
Zawstydziła się jednak tych myśli i usprawiedliwiając się zaraz w duchu, dodała:
- Wiele dla mnie zrobił. Nie każdy by się tak zachował na jego miejscu.
Pozostawała jeszcze jedna kwestia - święta. Jest tak załatwiona, że nawet nie jest w stanie wyskoczyć do sklepu. A więc kolejne samotne święta. Paweł, co prawda, zrobił zakupy, może wystarczy na skromną kolację. Wtem jej uwagę przykuł Ciapek. Odważyła się wziąć go na kolana. Mądre psie ślepka z wiernością wpatrywały się w twarz nowej pani.
- Nie oddam cię – postanowiła niespodziewanie – to będzie teraz także twój dom. Jak myślisz, dogadamy się?
Ciapek kichnął. Matylda roześmiała się i włożyła go z powrotem do koszyka. Piesek z uwagą począł wpatrywać się w jej płaszcz. Spojrzała w tamtym kierunku, ale nie zauważyła niczego szczególnego.
Machinalnie podniosła długopis, przysunęła kartkę i zaczęła rysować. Nie robiła tego od tak dawna… Gdy skończyła, na papierze widniało ogromne serce.
 
24 grudnia 2007
Już rano, trzeba wstawać. Matylda niechętnie podniosła się z łóżka. A więc święta. Paweł na pewno spędza je ze swoją gwiazdą. Przynajmniej on dobrze się bawi w ten, jakby nie patrzeć, wyjątkowy dzień. Matylda przejrzała program telewizyjny i wybrała rząd pozycji do obejrzenia. Przynajmniej nie będzie za dużo rozmyślać, to źle na nią wpływa. Smętnie snując się po domu, nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Nagle przypomniała sobie, że w kieszeni płaszcza zostawiła komórkę. Pewnie przy upadku się zmiażdżyła. Pokuśtykała do przedpokoju. Włożyła rękę i wyjęła małą karteczkę.
Jej treść brzmiała: „ Nie miałem odwagi poprosić Cię o to osobiście, mam tylko nadzieję, że nie odrzucisz mojego zaproszenia na wspólną wieczerzę. Zadzwoń proszę, oto mój numer… ”
Matyldą targały sprzeczne uczucia. Bardzo chciała z kimś( a zwłaszcza z Pawłem!) spędzić te święta, ale nie chciała litości. Wiedziała, że on raczej wolał być sam na sam ze swoją blondynką i zaprosił ją raczej ze współczucia. Wzięła słuchawkę do ręki i wykręciła numer. Po dłuższej chwili usłyszała jego głos.
- Cześć. Dziękuję za zaproszenie, ale raczej nie będę mogła z niego skorzystać.
- Tak na to liczyłem. Prawd€ powiedziawszy miałem nadzieję, że się zjawisz. Widocznie było to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.
Co on mówi???
- To ty naprawdę chciałeś, żebym przyszła?
- A z jakiego powodu bym cię zapraszał?
- Nie mam pojęcia. A twoja dziewczyna?
Chwila ciszy.
- Jaka dziewczyna?
- No ta blondynka, którą cię widziałam ostatnim razem.
Śmiech.
- To moja siostra, Andżela. Będzie także.
Nie ma dziewczyny, nie ma dziewczyny! Co to za uczucie! Matylda nagle znalazła się w innym wymiarze. To jego siostra! Chce, żebym przyszła!
- W takim razie, jeżeli to nadal aktualne, bardzo chętnie przyjmę twoje zaproszenie.
- Wspaniale! A jednak marzenia się spełniają!
- Co?!
- Nie, nic. Przyjdę po ciebie o 18:00. Bądź gotowa!
- Dlaczego? Poradzę sobie!
- Wolę nie ryzykować.
- Paweł? – postanowiła spytać.
- Tak?
- Dlaczego mnie właściwie zaprosiłeś? Przecież jestem dla ciebie prawie obcą osobą, poznaną zresztą w niezbyt przyjemnych okolicznościach.
Długa chwila ciszy. Matylda poczuła, jak jej serce wali z jakiegoś irracjonalnego niepokoju.
- Niezupełnie… chyba się w tobie zakochałem. Do zobaczenia – szybko odłożył słuchawkę.
Do Matyldy dotarł sens tych słów. I zdała sobie sprawę, że… odwzajemnia te uczucia!
Ubrała się w najładniejszą sukienkę, zrobiła makijaż i właśnie wylewała na siebie litr perfum, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. W panice spojrzała na zegarek. No tak – już szósta.
Na progu stał Paweł w odświętnym garniturze, nieco speszony, co mu się do tej pory nie zdarzało. Matylda pomyślała, że ma piękne oczy. Uciekał wzrokiem. Po chwili powiedział:
- Przepraszam. Nie powinienem był tego mówić.
Matylda podeszła bliżej i ujęła jego twarz w obie dłonie.
- Ja cię też kocham – szepnęła.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem. Nie był w stanie wydusić słowa, ale jej to nie przeszkadzało. Żeby rozładować sytuację spytała:
- Czy Ciapek także dostanie zaproszenie?
Paweł zaczął się śmiać. Objął ją.
- Jak pani sobie życzy.
Matylda poczuła, że jest szczęśliwa. Pierwsze święta od wielu lat, podczas których naprawdę potrafi się cieszyć. Wzięła Ciapka na rękę, drugą ujęła dłoń Pawła i powoli schodzili na dół. Matylda pomyślała, że w ten oto skromny sposób rozpoczyna nowe życie. Z Pawłem.


                                                          

wszystko o miłości   felietony


OPOWIEŚCI WIGILIJNE